Często narzekamy, że literatura nie jest w stanie niczym nas zaskoczyć. Żongluje tymi samymi motywami, bawi się powtarzalnością wątków, proponuje skończony katalog bohaterów, przebierając ich w stroje i konwenanse pasujące do epoki. Sporo w tym utyskiwaniu prawdy, ale warto przy tym pamiętać, że literatura jest nieomal tak stara jak nasza cywilizacja i raczej nie będzie miała szans na zupełnie świeże spojrzenie na interesujące czytelników tematy. Pytanie, czy musi za każdym razem szokować, wypływać na nieznane wody, zagłębiać się w kolejnych pokładach coraz bardziej skomplikowanych emocji i przeżyć? Twórczość Ann Patchett (zasadniczo) nie odkrywa niczego nowego w prozie obyczajowej, ale autorka potrafi napisać solidną historię rodzinną, po raz kolejny udowadniając, że dobrze skonstruowani bohaterowie i bliskie czytelnikowi wątki wystarczą, aby zachwycić, albo przynajmniej dać to przyjemne wrażenie dobrze spędzonego czasu z lekturą. Dom Holendrów to taka właśnie powieść – utkana ze znanych motywów, skupiająca się na człowieku i poruszająca bliskie cztelnikowi, pełne emocji wątki, ale napisana tak, że przynosi ukojenie i przywraca wiarę w ludzi. I choć poprzednie zdanie brzmi, być może, górnolotnie, to w rzeczywistości powieść Patchett unika patosu, ale nie pozostawia też czytelnika obojętnym na losy jej bohaterów.
Co takiego wydarzyło się w okazałej posiadłości, tytułowym Domu Holendrów, że nawet po latach rodzeństwo Conroy – Maeve i Danny przyjeżdżają w rodzinne strony, aby siedząc w samochodzie, wspominać utracone dzieciństwo? Dom kupił dla rodziny ich ojciec, dla którego nabycie go było spełnieniem marzeń i nagrodą za ciężką pracę, ale dla jego żony elegancki, wypełniony antykami po poprzednich właścicielach, okazał się niczym więcej jak złotą klatką, z której postanowiła uciec. I tym samym na idealnym wizerunku rodem z amerykańskiego snu pojawiła się brzydka rysa, która z roku na rok pogłębiała się, psując rodzeństwo dzieciństwo i rzucając cień na ich przyszłość. Ale jak w życiu, tak i w przypadku Conroyów, historia zatacza koło, niekoniecznie jednak w tylko pozytywnym kontekście.
Ann Patchett zabiera czytelników do Ameryki drugiej połowy XX wieku, tym razem do zamożnej dzielnicy Filadelfii, gdzie zlokalizowany jest Dom Holendrów, wybudowana przed wojną posiadłość – symbol ambicji głowy rodziny Conroyów i żródło nieszczęść, które spadły na jego rodzinę. Tajemnicze odejście matki, dla której mieszkanie tam okazało się ponad jej siły, zmienne koleje losu jej mieszkańców, wreszcie walka o godność, pamięć o rodzinie i trudne przebaczenie – o tym opowiada powieść Dom Holendrów. Rodzeństwo, w wyniku nieszczęśliwego splotu okoliczności, zmuszone jest stawić czoła przeciwnościom losu, wykazać się uporem, hardością i przede wszystkim przeżyć przyspieszony kurs dojrzewania. Co prawda, wchodzenie w dorosłość bohaterów przebiega dość łagodnie, ponieważ z dala od domu los im sprzyja, ale autorka skupia się przede wszystkim na relacjach rodzeństwa ze sobą oraz innymi ludźmi. I na tym polu jest raczej bezboleśnie, co nie oznacza, że huraoptymistycznie. Patchett jest specjalistką od solidnie napisanych, opowiadanych z empatią historii rodzinnych, którym z różnych powodów daleko do doskonałości. Snuje swoją opowieść z werwą, eksponując nienachalnie ten specyficzny optymizm, tak nietypowy dla naszej szerokości geograficznej. Trudno, być może, doszukiwać się w postaciach pogłębionego portretu psychologicznego, ale z drugiej strony ta widoczna powierzchowność zupełnie nie przeszkadza w zagłębieniu się w ich historię i śledzenia ich losów.
Narratorem powieści uczyniła autorka Danny’go, młodszego brata Maeve i to z jego perspektywy czytelnik poznaje niełatwe losy rodziny, to przez pryzmat jego przeżyć i odczuć buduje sobie obraz rodziny, która po odejściu matki nigdy nie była już taka sama. Patrząc całościowo na Dom Holendrów, trudno nie pokusić się o przywołanie motywu baśni – przestrzeń powieści wypełnia przecież okazała posiadłość, jest zła macocha i skrzywdzone rodzeństwo, które musi podjąć walkę o swoją przyszłość. Z Biblii natomiast przyjęła Patchett motyw (i tu nowość/zaskoczenie) …matki marnotrawnej, ale jak pisze sam Danny w powieści, nie jest to sytuacja o tak pozytywnym wydźwięku, jak ma to miejsce w przypowieści. Motyw przebaczenia, a najpierw zrozumienia i zaakceptowania pewnych decyzji, które podejmują bohaterowie, wydaje się być, szczególnie od połowy, dominującym w powieści i mocno emocjonalnym. Nie ma w tej prozie postaci tylko dobrych, czy tylko złych, a przywołując ponownie skojarzenie z baśnią, nawet jeśli dobro zwycięża, a zło zostaje ukarane – nie przekłada się to na proste rozgraniczenia. Ann Patchett bowiem wie, że w życiu jest miejsce na odcienie szarości, na odkupienie win, ból i radość z tego, co przynosi kolejny dzień. Nienachalny, ale widoczny w powieści optymizm, niewzruszona wiara w moc rodzinnych więzów, wreszcie głębokie przekonanie, że przebaczenie należy się każdemu, kto popełnia błędy – to wszystko sprawia, że lekturę Domu Holendrów kończy się z żalem, że już po wszystkim. Ale i z poczuciem otulenia. A ono przydaje się zawsze i wszędzie.
Informacje o książce
autorka Ann Patchett
tytuł Dom Holendrów (The Dutch House)
przekład Anna Gralak
Wydawnictwo Znak Literanova 2021
Nowalijki oceniają 5/6
Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem