Na debiutancką powieść Madeleine Thien zwróciła uwagę nie tylko Alice Munro, ale także kapituła Nagrody Bookera, wpisując ją na krótką listę w 2016 roku. I choć Nie mówcie, że nie mamy niczego nagrody nie dostało, to już nominacja wystarczyła, aby o kanadyjskiej pisarce, córce malezyjsko – chińskich emigrantów zrobiło się głośno. Saga o dwóch rodzinach, uwikłanych w burzliwą historię Chin w XX wieku, nie do końca mnie usatysfakcjonowała, co oczywiście nie oznacza, że nie warto po nią sięgnąć.
Marie jest córką chińskich emigrantów i od lat mieszka z matką w Kanadzie. Nie wie nic o przeszłości swojej rodziny i dopiero nagła śmierć ojca uświadamia jej, jak wiele ma do nadrobienia. Okazja nadarza się, kiedy pod koniec 1990 w domu Marie mieszka przez pewien czas studentka Ai – ming. Dziewczyna została zmuszona do opuszczenia Chin po tragicznych w skutkach protestach na placu Tiananmen. Czekając w Kandzie na możliwość przedostania się do Ameryki przekazuje Marie historię dwóch rodzin, zapisaną w Księdze rejestrów. W ten sposób młoda Kanadyjka nie tylko poznaje dzieje swoich chińskich przodków, ale jest w stanie odpowiedzieć sobie na szereg pytań związanych z rodzicami i zrozumieć tajemnice dotyczące jej ojca. Zanim jednak cała układanka ułoży się w logiczną całość minie sporo czasu, ponieważ historia napisana jest z rozmachem, a wybrany przez Madeleine Thien nielinearny sposób prowadzenia narracji nie ułatwia tego zadania.
Trzon opowieści to dzieje trójki przyjaciół, muzyków, którym przyszło żyć w cieniu wielkiej historii. Skrzypaczka Zhuli, pianista Kai i kompozytor Wróbel są bohaterami opowiadanej w trzeciej osobie historii rewolucji kulturalnej w Chinach. Burzliwe dzieje ich rodzin są głównym wątkiem Księgi rejestrów – swoistej kroniki wydarzeń zapoczątkowanych w 1949 roku. Miłość do muzyki jest szansą dla młodych ludzi na lepsze, pełniejsze życie, ale Chiny po latach wojny domowej wpadają w czarną otchłań rewolucji kulturalnej. Zapoczątkowany przez Mao Zedonga ruch społeczno – polityczny nastawiony jest na walkę z burżuazyjnym stylem życia. Młodzi rewolucjoniści niszczą wszystko, co związane jest z kulturą zachodu i tym samym zagraża idei maoizmu. Czerwonogwardziści z takim samym zapałem niszczą płyty i książki, z jakim poddają szykanom intelektualistów. Ich celem stają się także młodzi muzycy, którym zabrania się gry na instrumentach, publicznie wyszydza i nęka. Chiny pogrążają się w chaosie i strachu przed terrorem Mao Zedonga. Na tle dramatycznych wydarzeń historycznych toczy się życie dwóch rodzin, którym reżim nie oszczędził upokorzeń, przemocy, wreszcie śmierci. Bohaterowie Nie mówcie, że nie mamy niczego muszą mierzyć się zarówno z konsekwencjami prywatnych (niełatwych) wyborów, jak i narzuconymi przez rewolucjonistów, jedynie słusznymi poglądami. Czytelnik obserwuje ich zmagania z codziennością oraz z góry skazaną na niepowodzenie walkę z Historią, wobec której jednostka prawie zawsze występuje na przegranej pozycji. Od człowieka i jego niezłomności zależy jedynie, czy podejmie walkę, czy podda się na samym początku. W bohaterach Madeleine Thien tkwi wielka siła, którą czerpią z tradycji i przekonań, a także ze sztuki – przede wszystkim z muzyki.
Autorka wybrała dla swojego debiutu dość nieoczywistą formę poprowadzenia narracji. Nielinearna opowieść, prowadzona w pierwszej i trzeciej osobie to jeszcze nic odkrywczego, podobnie jak przywołująca klasykę literatury opowieść szkatułkowa. Jednak fragmentaryczność skomplikowanych losów chińskich rodzin i tło historyczne, zarysowane na tyle, na ile ile pozwala konwencja gatunkowa sprawia, że powieść wymaga skupienia. Łatwo bowiem pogubić się może nie tyle w wątkach, co w związkach przyczynowo – skutkowych między nimi. W toku opowieści trafiają się dłużyzny, które skutecznie spowalniają tempo wydarzeń i poprzez szczegółowość opisów odwracają uwagę od sedna historii. Najprościej byłoby napisać, że autorka przekombinowała ze strukturą tekstu, ale trudno nie odnieść wrażenia, że to zabieg celowy i przemyślany, w jakiś sposób związany z muzyką, która ogrywa ważną rolę w całej książce.
Debiutancka powieść Madeleine Thien byłaby pewnie jeszcze jedną, rozpisaną na sześćset stron, sagą rodzinną, gdyby nie wydarzenia historyczne, dla przeciętnego czytelnika wciąż mało znane. Szczególne wrażenie robią fragmenty dotyczące wydarzeń na placu Tiananmen, którym autorka poświęciła więcej miejsca, niż wcześniejszym epizodom z historii Chin w XX wieku. Napisałem we wstępie, że Nie mówcie, że nie mamy niczego nie spełniła moich oczekiwań. Dzieje się tak głównie dlatego, że bohaterowie powieści wydają mi się płascy, właściwie tacy sami, różnią ich głównie imiona. Złapałem się na tym, że w pewnym momencie przestało mnie interesować, co się z nim stanie. Oczekiwałem też bardziej wyrazistych emocji, mocniejszej kreski użytej przy kreacji świata powieści. Paradoksalnie jednak nie żałuję czasu spędzonego z książką Thien. Po przeczytaniu powieści nieomal natychmiast sięgnąłem po opracowania historyczne, aby przypomnieć sobie i uzupełnić wiedzę na temat rewolucji kulturalnej w Chinach. I dopiero wiadomości historyczne, połączone z subtelną w wyrazie opowieścią Madeleine Thien, pozwoliły mi docenić jej wartość, a książkę zaliczyć do tych, które zyskują na znaczeniu dłuższą chwilę po lekturze.
|
źródło: www.empik.com |
Informacje o książce
autorka Madeleine Thien
tytuł Nie mówcie, że nie mamy niczego
tytuł oryginału Do Not Say We Have Nothing
przekład Łukasz Małecki
wydawnictwo Wydawnictwo Literackie
miejsce i rok wydania Kraków 2017
liczba stron 600
egzemplarz recenzencki
Nowalijki oceniają 4+/6
za udostępnienie egzemplarza do recenzji