Co łączy Dickensa, Zolę, Dostojewskiego, Prusa i … Louisę May Alcott, autorkę Małych kobietek? Wszyscy oni tworzyli w II połowie XIX wieku, a ich powieści zaliczają się do tak zwanej klasyki literatury. Tej samej, która jednym kojarzy się z lekturami szkolnymi, innym z archaicznym językiem oraz wydumanymi problemami, a jeszcze innym z możliwością książkowej podróży w czasie. Wybrałem zupełnie przypadkowe nazwiska, aby uświadomić sobie i czytelnikom, że klasyka niejedno ma imię, a zestawienie akurat tej grupy autorów (przypominam – autorki w tym czasie były wciąż rzadkością) może wywołać tyle samo kontrowersji, ile czytanie powieści napisanych dekady temu. Daleki jestem od bezkrytycznego zachwytu literaturą choćby z XIX wieku, ale nie mogę się nadziwić, że współczesny odbiorca potrafi skrytykować klasykę tylko dlatego, że napisana jest trudnym językiem, albo problemy bohaterek i bohaterów nie przystają do dzisiejszych realiów.
Czytam więc, że jakaś lektura okazała się nudna, albo postaci kobiece są jednowymiarowe i, o zgrozo, podporządkowane męskiemu punktowi widzenia. I pewnie/przecież to wszystko racja, bo ile czytelniczek (oraz czytelników), tyle opinii. Ale! Warto sięgać po klasykę, aby zobaczyć, jak przez stulecia zmieniała się literatura, jak w losach bohaterów odbijają się mody, tendencje i światopoglądy. Prawdą jest też teza, że sporo utworów sprzed dekad po prostu nie najlepiej się zestarzało i dziś brzmią fałszywą nutą, postaci zaludniające strony opasłych powieści wydają się być bardziej niż papierowe, ale bez względu na wszystko uważam, że od czasiu do czasu warto sięgnąć po klasykę i spróbować się z nią zmierzyć. Może nie będą to najbardziej satysfakcjonujące lektury, ale kto wie, czy za którymś tam razem nie zaskoczy? Literatura od jej początków bawi się tymi samymi motywami, żongluje toposami i archetypami, uwodzi czytelników schematami, czego nie zawsze mamy świadomość. Czytanie, również klasyki sprawia, że łatwiej dekodujemy tekst literacki, stajemy się bardziej wyczuleni na wtórność, trudniej nas zachwycić, jesteśmy bardziej krytyczni – i z pewnością nic w tym złego.
Ten cały wstęp, który jedynie sygnalizuje problem odbioru klasyki literatury, to efekt mojej ponownej lektury powieści Louisy May Alcott Małe kobietki. Czytałem książkę lata temu, ale ponieważ mam na półce kilka innych fabuł tej amerykańskiej autorki i planuję je przeczytać w bliżej nieokreślonej przyszłości, zdecydowałem się odświeżyć najsłynniejszą historię. Małe kobietki przeżywają swoje pięć minut zawsze w okolicy świąt Bożego Narodzenia za sprawą początku książki, rozgrywającego się właśnie w tym czasie. Ponowne spotkanie z siostrami March okazało się bardzo udane, głównie za sprawą przekładu Anny Bańkowskiej, choć uczciwie muszę napisać, że tak – powieść Alcott dość się zestarzała; nachalny dydaktyzm może tu i ówdzie razić, ale czego oczekiwać od książki napisanej w II połowie XIX wieku w Ameryce i przez kobietę, która musiała mocno natrudzić się, aby zaistnieć na rynku wydawniczym, zdominowanym przez mężczyzn. Historia, oparta w dużej mierze na osobistych przeżyciach Alcott, wpisała się idealnie w modny w tamtym czasie nurt realizmu, święcącego triumfy również w Europie, odpowiadała także na zapotrzebowanie na literaturę dydaktyczną, skierowaną do młodych dziewcząt. Wychowana w środowisku amerykańskich liberałów, autorka Małych kobietek opowiadała się po stronie abolicjonistów oraz głosiła potrzebę uzyskania przez kobiety praw do głosowania oraz samostanowienia. Być może nie widać tego w jej najpopularniejszej książce, ale nie zmienia to faktu, że Louisa May Alcott za oceanem kojarzona jest właśnie z postępem i nowoczesnym myśleniem w kontekście dynamicznych przemian obyczajowych XIX wieku.
Lubię sięgać po klasykę, zarówno tę lżejszą, jak i wymagającą ode mnie czasu i cierpliwości. Akurat Małe kobietki to przykład prozy nieskomplikowanej, łatwej w odbiorze, skupionej na codzienności dalekiej od ideału, ale niepozbawionej małych radości. Siostry March to zestaw bohaterek dynamicznych, na swój sposób uroczo naiwnych, ale z gruntu dobrych. I taka jest też ich rzeczywistość, niełatwa, ponieważ trwa wojna secesyjna, na którą wyruszył ich ojciec – dlatego jego obowiązki przejęła żona – nazywana przez córki Marmee oraz one same. Alcott nie napisała grzecznej powiastki dla pensjonarek, choćby dlatego, że każda z sióstr ma mocno zindywidualizowany charakter, inne podejście do życia oraz niemały temperament, nierzadko stanowiący źródło problemów. Ich dom rodzinny jest skromny, ale z zasadami, które dla dziewcząt stają się najważniejszą częścią ich posagu. Autorka, często z humorem i swadą, opisuje codzienność Ameryki żyjącej w cieniu wojny, ale nie ucieka przed innymi trudnymi tematami, jakimi są podziały w społeczeństwie i wynikająca z nich niesprawidliwość, miłość, potrzeba zaakcentowania własnej odrębności kosztem szczęścia innych, czy ciekawe spostrzeżenia na temat różnic między Ameryką a Europą. Dzięki temu, że siostry March są wychowywane w duchu poszanowania drugiego człowieka, ale przy tym ambitne i świadome swojej wartości, ich życie nie jest łatwe, choć z drugiej strony nie mają problemu z zaakceptowaniem świata takiego, jakim jest tu i teraz. Dużo w tej powieści kojącego ciepła, sporo mądrych uwag na temat urody codzienności, czasem zbyt naiwnego dydaktyzmu, ale i on w dużej mierze stanowi o klimacie Małych kobietek. Mam sentyment do tej historii, dlatego ponowna lektura, choć zdecydowanie bardziej krytyczna, nie okazała się jakimś wielkim rozczarowaniem. Wręcz przeciwnie – zachęciła mnie do sięgnięcia po kolejne książki spod pióra Louisy May Alcott.
Informacje o książce
autorka Louisa May Alcott
tytuł Małe kobietki (Little Women)
przekład Anna Bańkowska
Wydawnictwo Mg 2019
ocena 4/6
egzemplarz własny