JULIA ARMFIELD „NASZE PODMORSKIE ŻONY”

W moim prywatnym rankingu autorek piszących niepokojącą, trudną do jednoznacznego zdefiniowania literaturę, obok której dodatkowo trudno przejść obojętnie, wysoką pozycję zajmuje Mona Awad. Oczywiście za sprawą Króliczka oraz Wszystko dobrze. Ale kanadyjskiej pisarce wyrosła konkurencja w osobie Julii Armfield, której debiutancką powieść Nasze podmorskie żony można zaliczyć do tego samego nurtu literatury środka – swobodnie balansującej na granicy gatunków, wieloznacznej i wymykającej się prostej klasyfikacji.

Mimo że miałem tę powieść w planach od kiedy trafiłem na jej zapowiedź, do samej lektury podszedłem nieco sceptycznie. Przede wszystkim dlatego, że specjalnie nie przepadam za gatunkowymi hybrydami oscylującymi wokół science fiction, co sugerowały zapowiedzi wydawnicze. Jak się okazało, moje obawy nie przełożyły się na odbiór fabuły, choć nie wszystko w tej powieści przypadło mi w pełni do gustu. W mojej ocenie Nasze podmorskie żony to jedna z tych książek, której koncepcję kupuje się z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo odrzuca po kilku stronach.

Bohaterki powieści: Leah i Miri to małżeństwo, którego szczęśliwą egzystencję przerywa dramatyczny wypadek. Leah, biolożka morska, zostaje wysłana na okrytą tajemnicą podmorską misję. W czasie zanurzenia dochodzi do awarii, w wyniku której kobieta wraz z resztą załogi spędza pół roku na dnie oceanu. Po powrocie do domu okazuje się, że w jej ciele i umyśle zachodzą nieodwracalne zmiany, a podjęta przez Miri walka o odzyskanie zdrowia żony oraz życia sprzed wypadku nie przynosi oczekiwanego rezultatu. Mimo ogromnego wysiłku i zaangażowania Miri czuje, że traci ukochaną żonę, a finał jej batalii może być tylko jeden.

Nasze podmorskie żony zaskakują czytelnika zarówno na poziomie treści, jak i formy. Już po kilkunastu stronach nietrudno się zorientować, że rzeczywistość bohaterek powieści, choć realistyczna, tak naprawdę wymyka się racjonalnemu osądowi. Leah szczęśliwie wynurzyła się na powierzchnię po sześciu miesiącach tajemniczej misji morskiej, ale to tylko część prawdy. W jej ciele i osobowości zaczęły zachodzić nieodwracalne zmiany, które sugerują, że na dnie oceanu doszło do niewytłumaczalnych zjawisk, zaburzających naturalny rozdział między światem podmorskim i tym, na powierzchni. Biolożka, choć w domu i przy boku ukochanej, ponownie zanurza się, niekoniecznie jedynie metaforycznie, w odmęty świata, którego tajemnicy nie rozumie ani ona, ani Miri.

Autorka oddaje naprzemiennie głos obu bohaterkom, pokazując z ich punktu widzenia ostatnie miesiące, ale dzięki retrospekcjom poszerza czasoprzestrzeń świata przedstawionego. Miri próbuje racjonalnie wyjaśnić sobie sytuację, w której znalazło się jej małżeństwo, Leah natomiast zrekonstruować wydarzenia podczas podwodnej misji po to, żeby zrozumieć, co takiego wydarzyło się na dnie oceanu. Dla obu kobiet to arcytrudne zadania: żadna z nich nie jest w stanie racjonalnie wyjaśnić sobie czego jest/była świadkiem; nie rozumieją tego także bliscy Miri, która coraz bardziej pogrąża się w tej niepokojąco absurdalnej dla nich sytuacji. Nieco inaczej jest z Leah; jej ciało ulega niedającej się sensownie wyjaśnić przemianie, ale umysł pracuje sprawnie, choć nie nie sugeruje narzędzi ułatwiających zrozumienie procesu, którego biolożka od jakiegoś czasu stała się częścią.

Siłą i przekleństwem Naszych podmorskich żon jest gatunkowa niejednorodność. Fabuła łączy w sobie cechy prozy obyczajowej, baśni, gotyckiej powieści grozy, thrillera psychologicznego i nawet science fiction. Trzeba oddać autorce, że między gatunkami przemieszcza się sprawnie, nawiązania między nimi buduje subtelne i choć może jest ich nieco w nadmiarze – mają nadrzędny cel. Kreuje w ten sposób nieco klaustrofobiczny klimat niezidentyfikowanego niepokoju napędzającego emocje tak samo bohaterek, co czytelnika. Poczucie dyskomfortu wzmacniają także liczne niedopowiedzenia, niejasne sugestie oraz poczucie dezorientacji w kwestii kierunku rozwoju fabuły.

W moim odczuciu powieść Julii Armfield to na wskroś współczesna opowieść miłosna, na swój sposób piękna, ale pozbawiona szans na szczęśliwe zakończenie. Przemiana Leah, z dnia na dzień boleśniejsza dla obu kobiet, to metafora utraty i powolnego odchodzenia. Za tym sądem przemawia struktura powieści, odpowiadająca kolejnym etapom zanurzania się w głąb oceanu oraz fizyczna przemiana Leah. W tej metaforyczności łatwo się pogubić; nierówne tempo może irytować, podobnie jak czysto naukowe wstawki o biologii morza – ale ja odbieram te elementy fabuły jako wyraz frustracji, przede wszystkim Miri, wobec intymnego dramatu rozgrywającego się w czterech ścianach jej domu. Nie zaskoczył mnie finał powieści – właściwie takiego obrotu sprawy się spodziewałem: lubię też, kiedy literatura wzbudza we mnie skrajne emocje i siedzi w głowie długo po lekturze. Rozumiem jednak, że powieść Armfield nie każdemu musi przypaść do gustu. Takie jej prawo.

Informacje o książce

autorka Julia Armfield

tytuł Nasze podmorskie żony (Our Wives Under The See)

przekład Agnieszka Walulik

Wydawnictwo Poznańskie 2024

ocena 4+/6

recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem