Moje wyobrażenie o Ameryce (nie byłem, nie wybieram się) zbudowane jest ze stereotypów od lat serwowanych przez filmy i seriale. Dlatego kiedy myślę o college’u, wyobraźnia podpowiada mi wizerunek nowoczesnego kampusu z dobrze wyposażoną biblioteką, cheerleaderki i drużynę sportową (najczęściej koszykarską) w obowiązkowych kurtkach z emblematem uczelni. Dlaczego piszę o tym przy okazji recenzji książki? Ano dlatego, że Gabe Habash na temat swojego debiutu wybrał jedną z uczelnianych dyscyplin sportowych a mianowicie zapasy. Powieści o sporcie jest sporo i temat nie wydaje się szczególnie odkrywczy, ale Nazywam się Stephen Florida, choć porusza się po utartych ścieżkach, zdecydowanie obiera inny, chwilami zaskakujący kierunek. I nie ma znaczenia, że zapasy, jako dyscyplina sportowa, kompletnie nic mi nie mówią – liczy się cała reszta, dla której aktywność fizyczna jest tylko punktem wyjścia.
Głównym bohaterem książki Habasha jest tytułowy Stephen Florida, którego po śmierci rodziców wychowuje babcia. Jak w każdej amerykańskiej powieści o przeciwnościach losu (ironia niezamierzona) bohaterowi i jednocześnie narratorowi opowieści trafia się szczęście w nieszczęściu. Jest nim stypendium sportowe, otwierające możliwość nauki w podrzędym college’u gdzieś w Dakocie Północnej. Od momentu rozpoczęcia edukacji Stephen ma jeden cel – zdobycie mistrzostwa czwartej międzyuczelnianej ligi NCAA w wadze stu trzydziestu funtów. Brzmi poważnie? Owszem, jednak sprawdziłem wartość takich zawodów i okazuje się, że to raczej nie jest trampolina do zawodowstwa. Ale dla Stephena Floridy to cel, któremu zdecydował się poświęcić w całości, obsesyjnie dążąc do wygranej, kosztem zdrowia, relacji z przyjaciółmi, osamotnienia.
Nazywam się Stephen Florida mogła być jeszcze jedną powieścią o sile ludzkiego charakteru, niezłomności w walce o swoje marzenia, wreszcie o pragnieniu sławy na granicy obsesji. I w gruncie rzeczy o tym jest książka Gabe’a Habasha. Ale jeśli czytelnik nastawia się na idylliczną opowieść w hollywoodzkim stylu – srodze się rozczaruje. Młody pisarz wybiera inną drogę, zabierając nas do zatęchłych sal treningowych, na mało znaczące zawody gdzieś na amerykańskiej prowincji, po to tylko, aby pokazać determinację młodych zawodników i presję wywieraną przez ich trenerów. Sport u Habasha to pot, ślina, łzy i kontuzje, strach przed przegraną i małe triumfy pozostawiające głód kolejnych sukcesów. Nie jest tak, że powieść odziera zapasy (czy jakąkolwiek inną dyscyplinę) ze wzniosłych, wyrosłych z Antyku idei piękna i dobra, ale podkreśla też jego mroczną stronę. Dla Floridy zwycięstwa to szansa utrzymania stypendium i możliwość ukończenia uczelni, która może nie najwyższych lotów, ale pozwoli mu wystartować w dorosłość z trochę innego pułapu.
Chyba najmocniejszym punktem powieści jest Stephen Florida, z perspektywy którego czytelnik poznaje całą historię, śledzi kolejne etapy przygotowań do zawodów, razem z nim przeżywa ból kontuzji. Początkowo budzi on sympatię, ale w toku fabuły to uczucie gdzieś znika. Może w momencie, kiedy czytając powieść uświadamiamy sobie, że jego pragnienie zdobycia trofeum przeradza się w niebezpieczną obsesję, która powoli, ale skutecznie wyrzuca go poza nawias uczelnianej społeczności, ma destrukcyjny wpływ na relację z innymi bohaterami. We mnie Stephen budził skrajne odczucia (i za to kocham literaturę!), szczególnie, że w pewnym momencie trudno jednoznacznie ocenić, czy to, co obserwujemy jego oczami jest prawdą, czy może opętany pragnieniem zwycięstwa umysł płata mu figle. Może gdyby bohater Habasha był tylko tępym mięśniakiem, łatwiej byłoby machnąć na niego ręką. Sęk w tym, że to wrażliwy młody mężczyzna o niezwykle miękkim podbrzuszu, choć z jego punktu widzenia wszystko wydaje się być w porządku. Kolejne porażki przyjmuje z czasem coraz gorzej, czując, że szansa na lepsze życie oddala się wraz kolejną przegraną na macie i to niebezpiecznie zbliża go do granicy, której nie powinien przekroczyć.
Podczas lektury Nazywam się Stephen Florida nasunęło mi się skojarzenie z Buszującym w zbożu J.D Salingera. Wprawdzie bohaterów obu powieści więcej dzieli niż łączy, ale i Stephen, i Holden Caulfield to postaci, które poszukują własnej tożsamości, buntują się właściwie nie wiadomo przeciw czemu, trudno im jest odnaleźć się w otaczającej ich rzeczywistości. Ba, obaj wzbudzają raczej skrajne emocje, wywołują irytację, ale gdzieś w głębi serca trzymamy za nich kciuki, chcemy, żeby im się udało, bo przecież młodość ma swoje prawa, a rozterki Stephena i Holdena są naszymi rozterkami. Styl Gabe’a Habasha skojarzył mi się z Donną Tart, raczej na zasadzie dalekiego echa, niż konkretnych odwołań. Mam na myśli narrację, nieco chłodną, ale pulsującą emocjami, odwołania do muzyki i poezji, wreszcie umiejscowienie akcji w college’u.
Sam czytam dużo bardzo różnej literatury i od dawna unikam podziału na prozę kobiecą i męską, choć oczywiście nie zawsze da się uciec od takiej klasyfikacji. Powieść Habasha umiejscowiłbym gdzieś pośrodku, mając świadomość, że zarówno tematyka, jak i kreacja głównego bohatera może budzić mieszane odczucia. Na pewno nie można napisać, że Nazywam się Stephen Florida to książka tylko i wyłącznie o dorastaniu, ponieważ byłoby to zbyt dużym uproszczeniem. W osobie głównego bohatera, jak w soczewce, skupiają się lęki współczesnych ludzi. Nie mężczyzn i kobiet, ale właśnie ludzi. Mnie debiut Gabe’a Habasha przekonał – chwilami irytował, chwilami wzbudzał emocje rodem z areny sportowej. A po lekturze zostawił z wieloma pytaniami, co bardzo lubię. O tłumaczeniu Jędrzeja Polaka właściwie nie muszę wspominać – klasa sama w sobie.
Informacje o książce
autor Gabe Habash
tytuł Nazywam się Stephen Florida
tytuł oryginału Stephen Florida
przekład Jędrzej Polak
Wydawnictwo Poznańskie
miejsce i rok wydania Poznań 2019
liczba stron 416
egzemplarz recenzencki
Nowalijki oceniają 5/6
Dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu za egzemplarz recenzencki